wtorek, 29 lipca 2014

Ogłoszenie wyniku konkursu na 3000 odwiedzin

Tak jak w tytule posta, ogłaszam wyniki.
 
A więc, uroczyście ogłaszam że konkurs polegający na napisaniu rozdziału pt. Moje spotkanie z bohaterem Akademii lub stworzenia arta o tym samym tytule wygrywa
 
 *
 
*
 
*
 
*
 
*
 
*
 
*
 
*
 
CLEO M. CULLEN!!!!
I jej opowiadanie o spotkaniu z bohaterem
 
Gratulacje dla tej pani i wielkie brawa!!
 
Czy będzie jakaś nagroda... Będzie. Cleo, napisz do mnie na GG lub w mailu jaką chciałabyś nagrodę, tylko taką do spełnienia :)
 
Podziękujmy także Rudej za wzięcie udziału.
 
I Króliczkowi za stworzenie świetnego arta z Lucasem
Niestety, żelkożerczyni się spóźniła ale i tak podziękujmy za chęci.
 
To tyle ode mnie, życzę miłego dnia i do następnego posta (mam nadzieję że będzie to już rozdział)
 
 
 

I tak jeszcze na zakończenie, przypominam abyście wysyłali mi propozycje różnych specjali na uczczenie 4000 odwiedzin. Ja nie mam pomysłu, więc liczę na Wasze :)

piątek, 25 lipca 2014

Rozdział 11 + ?

Rozdział 11- "Nastały niespokojne czasy"


     Minęło pięć dni od poznania tajemnicy Jacoba. Od tamtego też czasu jego przyjaciele polubili Clarie. Belli było głupio że tak naskoczyła na rodzeństwo. Oczywiście nie obeszło się bez tłumaczenia słów Jacoba: "Nie po tym co zaszło dwa dni temu, nie będziesz w stanie...". Blondyn powiedział o co chodziło. A chodziło o to, że po pogrzebie Cleo, przyrodniej siostry Annemarie, Bella nie wytrzymała nerwowo. Była załamana i bała się teraz o siebie i innych, gdyż Magneto tak łatwo dostał się na terytorium Akademii. Wtedy też spotkała Jacoba, który chciał jej jakoś pomóc. I ni stąd ni zowąd rzuciła mu się na szyję. Chłopak nie protestował lecz po całej sytuacji obiecali o tym nie wspominać do czasu, gdy nie przyjdzie na to pora. Nastolatek także przyznał że od dawna podkochiwał się w Belli, lecz brakowało mu odwagi by powiedzieć jej to wprost. Dziewczyna po chwili przyznała się do tego samego i można powiedzieć że od czasu rozwikłania "zagadki" odnośnie tajemnicy Jacoba, chodzą ze sobą. A przynajmniej próbują, bo ostatnio nie mają na to czasu. Ororo ogłosiła stan gotowości, to znaczy że jeśli którykolwiek z Mutantów zauważy coś dziwnego na terytorium Akademii, ma niezwłocznie powiedzieć o tym któremuś z nauczycieli i towarzyszyć mu, w celu sprawdzenia podejrzenia. Dwa dni temu taka sytuacja miała miejsce nie raz czy dwa, lecz dziesięć. Storm bała się, że Magneto znów szykuje się do ataku na jej szkołę. Zaniepokojona zwołała wszystkich telepatów przy grobie Charlesa Xaviera. Prosiła także, by Max i Phoebe zjawili się na zebraniu.
- Dobrze, zapewne zastanawiacie się, dlaczego was wszystkich tutaj zwołałam. Otóż, obawiam się że Magneto nie zaprzestanie swoich ataków, wręcz przeciwnie. Będzie robił to znacznie częściej. Ale przechodząc do rzeczy, chciałabym prosić was o pomoc. Jako telepaci macie możliwość do czytania w myślach czy też przewidywania różnych zdarzeń. I moja prośba brzmi: czy moglibyście przewidzieć co Magneto planuje?- zapytała z nadzieją w oczach. Widać było że rzeczywiście sięboi o dalsze losy Akademii.
- Z całym szacunkiem, pani Storm, ale gdy połączymy swoje moce, może dojść do dziwnych sytuacji.- powiedział średniego wzrostu brunet o zielonych oczach.
- Jakich na przykład?- zapytała Ororo.
- Marie na naszych zajęciach mówiła o tym, że gdy telepaci łączą swoje moce może dojść od tego że przypadkowym osobom w ich otoczeniu, czyli w naszym przypadku innym mutantom, może stać się krzywda.
- O czym ty gadasz, Derek?- zapytał nie wiedzący o co chodzi Max.
- O tym że jeśli będziesz niedaleko nas, twój mózg może umrzeć lub też wszystkie twoje wspomnienia zniknął bez możliwości powrotu.
- Ciociu, nie możemy tak ryzykować. Musi być inny sposób.- Phoebe spojrzała na Storm a ta ze szklanymi oczyma potaknęła.
- Jest jeden sposób, lecz ryzykowny.
- Jeśli jest jedyny, warto spróbować.- powiedział bliźniak dziewczyny podchodząc do ciotki.
- W takim razie pójdziecie ze mną. Możecie ze sobą wziąć jeszcze trójkę przyjaciół.- Storm otarła łzy, spływające jej z policzka i dziękując wszystkim za fatygę, wróciła do Akademii.
       Max i Phoebe bez większych dyskusji zdecydowali że biorą ze sobą Lisę, Cartera i Alexa. Zawsze gdy Storm prosiła ich o pomoc, wyruszali w takim składzie, więc gdy powiedziała o trójce przyjaciół, od razu pomyśleli o nich. Oczywiście zgodzili się, więc rodzeństwo pobiegło do gabinetu swojej ciotki. Powiedzieli że Lisa, Carter i Alex się zgodzili i są gotowi do drogi. Ta się uśmiechnęła i powiedziała żeby poszli założyć skafandry i że gdy będą gotowi, żeby zjawili się na placu do gry w koszykówkę. Bliźniaki jak ci posłańcy, wrócili do trójki przyjaciół powiedzieli że mają się przebrać i spotkać na boisku od koszykówki. Jak powiedziało rodzeństwo, tak zrobili. Przebrali się i czekali na Storm na boisku. Po chwili ziemia zaczęła się trzęść i jakby roztwierać. Piątka nastolatków cofnęła się pod schody i obserwowali co się dzieje. Przed nimi, zamiast boiska, pojawiła się dziura z której wyleciał odrzutowiec. Zaśmiali się radośnie i gdy tylko wejście się otworzyło, weszli i zajęli swoje miejsca. Następnie Storm zamknęła wejście i polecieli gdzieś na wchód.
        Ororo, poprosiła Roberta żeby podczas jej nieobecności, przejął obowiązki dyrektora. Początkowo nie chciał się zgodzić, lecz gdy białowłosa powiedziała mu gdzie leci i w jakim celu, zaakceptował jej propozycję. Niedługo po odlocie Storm, zwołał zebranie w Wielkiej Sali. Gdy pojawili się wszyscy, zaczął.
- Moi drodzy! Nasza dyrektora, Ororo Moroe właśnie jest w trakcie misji mającej na celu zbadanie działań Magneto.- na sali zapanowała napięta atmosfera. Wszyscy nerwowo szeptali i spoglądali na Roberta.- Rozumiem wasze zdziwienie i po nie kąt przerażenie, lecz Storm robi to by nas ochronić więc i my coś zróbmy. Wiem że ogłoszony został stan gotowości, lecz teraz musimy postanowić coś jeszcze.- gdy skończył zdanie, spojrzał na mutantów. Szepty ucichły i teraz każdy wpatrywał się w nauczyciela.-  Jako że tymczasowo przejąłem obowiązki dyrekrota, proszę was o jedno. Bądźcie czujni. I gdy tylko będzie trzeba walczyć, róbcie to. Teraz chodzi o coś większego niż o nasze życie, dlatego jeszcze raz apeluję o zachowanie bezpieczeństwa i czujności. I jeszcze jedno, to będzie moja ostatnia prośba. Jeśli macie jak, chadzajcie w większych grupach, bo jak to się mówi, w grupie siła. To tyle, dziękuje za przyjście.- pożegnał się i poszedł do pokoju dyrektora. Jako człowiek sprawujący władzę nad całą Akademią, miał ważne sprawy do zrobienia, na przykład uzupełnianie różnych dokumentów.
         Była godzina 22.00 a Storm i piątka nastolatków jeszcze nie wróciła. Młodzi mutanci brali kąpiele i kładli się spać, lecz Robert stał przy wielkim oknie w pokoju dyrektora, przez które wpadały promienie księżyca, oświetlając blado całe pomieszczenie. Lecz po chwili ujrzał coś a niebie, jakby coś latającego. Pierwsze co mu przyszło do głowy to kometa, lub spadająca gwiazda lecz gdy to "coś" było bliżej, odetchnął z niebywałą ulgą. Szczęśliwy pobiegł do piwnicy. Boisko właśnie się roztwarło a odrzutowiec zajął należne sobie miejsce. Gdy tylko dobiegł na miejsce, otworzyło się wejście. Pierwszy wyszedł Carter, potem Lisa, po niej Alex i na końcu bliźniaki. Przywitali i pożegnali się z Robertem i poszli do przebieralni, z której poszli do swoich pokoi.
- Jak było? Dowiedziałaś się o tym, o czym wiedzieć chciałaś?- zapytał z zaciekawieniem nauczyciel podchodząc do zmęczonej Storm.
- Tak, lecz... dowiedziałam się rzeczy, o jakiej dowiedzieć się nie chciałam. Znaczy to jest to o co mi chodziło, lecz nie jestem z tego zadowolona.- zaczęła mówić lecz plątała się w swojej wypowiedzi.
- Można jaśniej?- Robert lekko się uśmiechnął, lecz gdy Ororo spojrzała na niego, zrzedła mu mina.
- Nastaną, lub raczej nastały niespokojnie czasy, Robercie. Magneto przygotowuje się do kolejnego ataku... i do wojny.
        - No dawaj, Jenn! Przecież umiesz takie rzeczy robić.- mówił Christian, łapiąc dziewczynę za rękę. Blondynka popatrzyła na niego, a potem na wszystkich zgromadzonych w jej pokoju. Jacob, Clarie, Lucas, Annemarie i Bella czekali, tak samo jak Chris.
- Ale jak mam to zrobić?- zapytała.
- Jeśli chcesz wywołać wizję, tego co się stanie, to musisz sobie to wyobrazić lecz bardzo szczegółowo. Jeśli obraz który stworzysz nabierze barw, to znaczy że wizja się spełni lecz jeśli obraz stanie się czarno-biały, nie spełni się. Ja bym to zrobiła za ciebie, ale nie do końca kontroluję te moc. Przepraszam.- powiedziała Clarie, spuszczając głowę.
- Nie masz za co przepraszać, Clarie. Dobra, spróbuję.- Jennifer uśmiechnęła się i obróciła głową, rozluźniając mięśnie szyi. Zamknęła oczy i stało się coś nieoczekiwanego. Ona jakby... połączyła się z umysłem Magneto. Po chwili ukazał jej się szary obraz jak ich wspólny wróg, oraz jego armia atakuje miasto. Nie, bardziej centrum miasta. Po chwili pojawiają się mutanty z Akademii, pod przewodnictwem Storm, Roberta i Marie i rozpoczyna się walka pomiędzy nimi. Gdy już to wszystko widziała, czekała na "pokolorowanie się" całego obrazu lub jego zaciemnienie. Po chwili całość zaczęła nabierać barw. Jennifer otworzyła oczy i krzyknęła, wtulając się w Chrisa. Chłopak także ją przytulił i spojrzał na równie zdezorientowanych przyjaciół.
- I co widziałaś?
- To było jakbym weszła do jego umysłu. Widziałam jak on i jego armia atakują bezbronnych ludzi i po chwili pojawiamy się my, w sensie wszyscy mutanci z Akademii. Oczywiście jest nas mniej i...
- Jenn, czy to się spełni?- zapytał chłopak.
- Skoro wszystko nabrało kolorów, i on sam tak to sobie wyobraża, to niemalże na dziewięćdziesiąt procent planuje atak na miasto.
- Trzeba będzie powiadomić o tym Storm i resztę nauczycieli.- powiedziała Annemarie a Jennifer przytaknęła.
- Zrobimy to jutro, a teraz, jeśli pozwolicie, to prześpię się trochę.- blondynka uśmiechnęła się, przyjaciele się z nią pożegnali i wyszli z jej pokoju, kierując się do swoich.

_______________________________________________________

Bum! Tarara rara, BUM! Tarara rara BUM! Tarara rara... Oto i jest, krótki, ale jest! Nie, nie był pisany na siłę czy jak sobie teraz myślicie, po prostu... nie wiedziałam co więcej w nim napisać, a że doszłam do wniosku że i tyle wystarczy, to jest!
Tradycyjnie, piszcie co sądzicie, i jak zawsze, róbcie to szczerze.
I chcę powiadomić że rozdział jest dodany o godzinie 00.00, co znaczy że pisałam go cały dzień.
Pozdrawiam i do nexta,
Elfik JoWita
_______________________________________________________

I UROCZYŚCIE OGŁASZAM ŻE TEN OTO BLOG, DOBIŁ DO 4000 ODWIEDZIŃ. JEAH!!
Puki co nie ogłaszam konkursu, gdyż jeszcze nie ogłosiłam wyników poprzedniego, lecz jeśli ktoś ma pomysły, jak moglibyśmy uczcić te cztery tysiaki, to piszcie propozycje albo w komentarzach, albo ślijcie mi maile z propozycjami, lub też piszcie o tym na GG.

wtorek, 15 lipca 2014

KONKURS

Dwa tygodnie już minęły, więc czas na wybranie zwycięscy konkursu na 3000 odwiedzin. Lecz nie ja będę go wybierała, tylko wy. Ale na początek parę słów ode mnie.
Trochę mnie zasmuciła wiadomość, że tylko dwie osoby wzięły w tym udział. Gdy ogłaszałam to wcześniej, udział miało brać co najmniej dziesięć osób, ale trudno, nie będę płakała z tak błahego powodu. Obie blogerki napisały bardzo ciekawe prace, które bardzo mi się spodobały.
Tak więc, przechodzimy do prac dziewczyn.

Pierwsza będzie praca Rudej.

Od zawsze byłam inna. Dziwna. Myślałam, że jestem jedyna, że tylko ja mam nadzwyczajne zdolności. Jestem telepatą. Potrafię też władać czterema żywiołami. Jestem Clarie Black i po 15 latach poznałam prawdę o sobie. 

Wychowałam się w sierocińcu. W wieku 6 lat odkryłam, że jestem telepatką, te parę lat od tamtego dnia były koszmarem. Słyszałam ich głosy w głowie, opiekunów, i innych porzuconych dzieci. Z czasem nauczyłam się kontrolować tę moc i mogłam normalnie funkcjonować. Potem w wieku 10 lat ujawniła się moja druga moc.

Pewnego dnia, trafiłam jednak tutaj, do Akademii.

Pamiętam, że był wrzesień. Wieczór. Poszłam na spacer, do parku. Usiadłam na ławce, przytłoczona myślami, zamknęłam oczy. Siedziałam tak około pięciu minut. Mój spokój przerwała czyjaś obecność.

Usłyszałam głośną rozmowę. Po głosach poznałam, że były to dwie osoby, chłopak i dziewczyna. Wstałam i zaczęłam iść w kierunku sierocińca, nieświadomie idąc w ich stronę.Usłyszałam kawałek rozmowy.

- Max, dlaczego znowu wymknęliśmy się Storm?

- Chcę ci coś pokazać. Patrz - chłopak dotknął sadzonki drzewa, obok którego stali, a po chwili wyrosło tam ogromne drzewo.

Nie wierzyłam w to co widzę. Oszołomiona przestałam na sekundę kontrolować moje myśli i moc. Nie zorientowałam się, że wysyłam do nich wiadomość o treści: "Oni też!?. Nagle rodzeństwo spojrzało na mnie, wtedy zrozumiałam - ujawniłam się.

Zaczęłam uciekać, ale byli szybsi. Zaczęło się "przesłuchanie". Nie potrafiąc dłużej się kryć powiedziałam im prawdę.

- Zabierzemy Cię do Storm. Ona będzie wiedziała co robić.

*

- Max? Pheobe? Kto to jest? I dlaczego znowu uciekliście!?

- To jest Clarie. Jest mutantką - zabrał głos Max. Clarie, to jest Storm - teraz zwrócił się do mnie.

- Co potrafisz - kobieta usiadła i zaczęła pić kawę.

- Jestem telepatką - zaczęłam niepewnie. - i potrafię kontrolować cztery żywioły- w tym momencie kobieta się zachłysnęła.

- CO!? To nie możliwe!? Pheobe idź po Jacoba - dziewczyna wyszła.

- O co chodzi? - zaczęłam się naprawdę bać.

- Mutanci, jeśli nie są spokrewnieni nie mogą mieć tej samej mocy - zaczęła kobieta.

- Czyli Clarie jest spokrewniona z Jacobem?!

- Musi być to bardzo bliska rodzina - Storm potwierdziła słowa Maxa.

Coraz bardziej zaczynałam się bać, nie wiedziałam czego, ale bałam. Po paru minutach wróciła Pheobe z jakimś chłopakiem, niejakim Jacobem. Kiedy go zobaczyłam, wmurowało mnie. Byliśmy podobnego wzrostu, mieliśmy takie same oczy i kolor włosów. Jego reakcja była podobna.

- Zaprowadzimy was do laboratorium. Jacob, to jest Clarie, najprawdopodobniej twoja siostra...

*

Całą czwórką czekaliśmy na Storm.

- Idzie - szepnęłam.

Rzeczywiście, po chwili kobieta weszła do swojego gabinetu.

- Clarie, twoje moce to rzeczywiście telepatia i... kontrolowanie czterech żywiołów. Z tego wynika też, że jesteś siostrą Jacoba.

- Ale jak? To jest niemożliwe!

- Ja - przełknęłam ślinę. - Mogę to sprawdzić. Potrafię przywoływać każdy dzień. Nawet ten, którego wydaje mu się, że nie pamięta. Każde zdarzenie.

- Chcesz grzebać mi w mózgu!?- krzyknął

- To jedyne wyjście - wtrąciła się Pheobe.

Jacob spojrzał na Maxa, on pokiwał głową, następnie na Storm, ona też przytaknęła.

- Dobrze, Clarie. Spróbuj.

Zbliżyłam ręce do skroni mojego brata, a po chwili ujrzałam obrazy. Jego wspomnienia. Ten sam, sierociniec, ten sam dzień urodzin, ta sama opiekunka, ci sami rodzice, wiem, bo widziałam w dokumentach. Potem widziałam jedno słowo, nazwisko.

- Colbert. Jacob Colbert. Wcześniej Black...

Popatrzyłam mu w oczy, jeszcze nie cofnęłam dłoni. Przywołałam kolejne wspomnienia.

Tym razem plac zabaw w sierocińcu. Byłam tam, on też, po moim policzku spłynęła mi jedna jedyna łza. To wspomnienie to jedna, jedyna szczęśliwa chwila w moim życiu. Biegaliśmy, bawiliśmy się, śmialiśmy, potem nowe wspomnienie.

Dzień adopcji. Widziałam siebie, płakałam, krzyczałam. Potem Jacob odchodzący z nowymi rodzicami. Odwrócił się. Też płakał.Uśmiechną się smutno, a potem odszedł.

Zabrałam ręce. Jacob, Storm, Max i Pheobe widzieli wszystko, dałam im do tego dostęp.

- Czyli jednak... - szepnął Jacob.

- Jesteśmy rodzeństwem - dokończyłam.

*

Od tamtego dnia minęło pięć miesięcy. Zostałam w Akademii. To tu poznałam przyjaciół, brata. Spędzamy razem dużo czasu. Pokazuję mu moje wspomnienia, potem on pozwala mi zobaczyć swoje. Nie widzieliśmy się długo, ale staramy się to nadrobić.

Cieszę się, że tu zostałam. Teraz jestem szczęśliwa.

A teraz druga, i ostatnia, praca Cleo.

Od zawsze byłam inna. Dziwna. Tajemnicza. Oziębła. Niedostępna. Nigdy nie miałam przyjaciół, bo któżby chciał zadawać się z takim dziwadłem jak ja? Z dziewczyną kontrastem? Nastolatką, która zachowuje się, jakby przemierzała ten glob już od przynajmniej kilkudziesięciu lat?

Bycie normalnym nigdy nie było dla mnie łatwe. Próbowałam wtapiać się w tłum, być taka jak inni, ale co z tego, że próbowałam, skoro nie wychodziło? Zawsze dostrzegana i wyśmiewana.

Miałam dziewiętnaście lat. Wyglądałam na siedemnaście lat. Mentalnie miałam dwadzieścia dziewięć. I na taki wiek oceniali mnie rówieśnicy z liceum. Wiedziałam o rzeczach, które wydarzyły się setki lat temu. Potrafiłam opisać lata świetności naszej cywilizacji, jak i lata zagubienia w ciemności. Potrafiłam użyć słów, które od lat nie pojawiają się w naszym języku. Staroangielski, starofrancuski i staroniemiecki nie były dla mnie zagadką. Potrafiłam czytać po łacinie i grece, mimo, że nigdy nie uczyłam się tych starożytnych języków.

Według niektórych byłam duchem świata zaklętym w ciele młodej dziewczyny. Może to i prawda? Przecież tak właściwie nic o sobie nie wiedziałam. Nadano mi jedynie imię i nazwisko, a później zmuszono do życia wśród obcych ludzi, co roku w innej rodzinie.

Byłam sierotą. Znaleziono mnie pod drzwiami katedry Notre Dame, gdy miałam kilka dni, z opaską na ręce, na której widniała zapisana ołówkiem informacja. Moje imię i nazwisko. Irma Wercullosa. Dziewczyna znikąd.

Nie byłam Francuzką. Skłonna byłam twierdzić, że w moich żyłach płynęła wyłącznie angielska krew. Mimo to, jakimś trafem będąc kilkulatką wylądowałam w Stanach Zjednoczonych. Z fałszywym paszportem, w którym zgadzało się tylko nazwisko i zdjęcie. Datę urodzenia, imiona rodziców i pochodzenie zmyślono, byle tylko pozbyć się mnie z Francji. Za często opowiadałam o Bastylii i jej upadku, jakobinach i królowej Marii Antoninie ze szczegółami, które dziwiły nawet historyków. Nikt nie potrzebuje takie dziwadła.
Żyłam w Stanach już od dekady, a ludzie wciąż nie potrafili się do mnie przyzwyczaić. Co roku zamieszkiwałam gdzie indziej, zmieniałam szkoły, środowisko. Byłam znana już w dwunastu stanach. Właśnie osiedliłam się w kolejnym, gdzie spotkałam niezwykłą osobę.

Jego imię to Robert Drake.

Słońce nigdy nie działało na mnie dobrze. Zawsze na twarzy pojawiały się czerwone wypieki, gdy spędzałam za dużo czasu na dworze. Musiałam je potem maskować pudrem, czego nie znosiłam. Nie cierpiałam makijażu, unikałam go jak tylko się dało. Jednak słońce miało to gdzieś.

Kolejny upalny dzień, wiatr wprawiał w ruch drobiny ulicznego kurzu, które wirowały wokół drzew, przechodniów i osiadały na ubraniach. Nie widziałam w tym żadnej magii, a jedynie kolejny bezsensowny wymysł natury. Dlaczego wiatr musi tak działać? Nie może po prostu istnieć bez szkody dla innych ludzi? Tak samo woda czy pozostałe dwa żywioły. Nigdy nie podobał mi się świat, w którym żyłam. Ale przecież tylko taki znałam. Od kiedy tylko pojawiliśmy się na Ziemi, natura pokazywała nam, że to ona rządzi, a my jej jedynie podlegamy.

Szłam brudnym chodnikiem w letni dzień i marzyłam, by jak najszybciej dojść do parku i schować się w cieniu drzew, gdzie nikt nie będzie na mnie zwracał uwagi i gdzie będę mogła spokojnie posiedzieć.

Jednak plany mają to do siebie, że rzadko kiedy się udają.

Znalazłam wolną ławkę pod dużym dębem. Usiadłam, lekko zmęczona marszem i zamknęłam oczy. Ciepłe powietrze otulało swoim dotykiem moje blade policzki, wprawiało w ruch moje włosy i zielone liście drzewa, które szumiały, tworząc muzykę. Dołączyły do nich ptaki. Wsłuchałam się w ich śpiew i nagle poczułam zimno, jakby ktoś zamroził powietrze.

Rozejrzałam się wokół. Żadnych spacerujących ludzi. Tylko ja. I to zimno.

Wstałam z ławki i weszłam w to powietrze, starając się znaleźć źródło tego zimna. Żwirowa ścieżka chrzęściła pod naciskiem moich wysłużonych granatowych trampek. Otuliłam się ciaśniej beżowym kardiganem, narzuciłam na głowę jego kaptur i objęłam się ramionami. Z moich ust wylatywała para.

Dotarłam do fontanny w środku parku, tu także było pusto. Rozejrzałam się i kilkanaście metrów od siebie ujrzałam młodego mężczyznę. Stał plecami do mnie, najwidoczniej mnie nie usłyszał, co wydało mi się dziwne, moje kroki były słyszalne z dość dużej odległości.

Podeszłam bliżej, stając kilka kroków od niego, mogłam dojrzeć jego profil. Oliwkowy odcień skóry, brązowe włosy, zamknięte oczy, zaciśnięte usta, wyglądał na zamyślonego. Powietrze wokół niego stało się materią, lodem.

To było niezwykłe. Tak, jakby z otaczających nas niewidocznych gazów wyodrębnił wodę i zamienił ją w ciało stałe.

Nie mogłam się poruszyć, stałam jak urzeczona i wpatrywałam się w idealnie wyrzeźbioną kostkę lodu, piękną, krystaliczną, jakby pochodziła z gór. Cicho westchnęłam, zachwycona tą magią.

Ale też poczułam niepokój. Już kiedyś widziałam coś podobnego. Albo wydawało mi się, że widziałam.

Mężczyzna usłyszał westchnięcie, odwrócił się ku mnie, a kostka lodu na powrót zamieniła się w wodę i nie zdążając dotknąć ziemi, wyparowała. Wokół znowu zrobiło się ciepło, wiatr rozsypał na twarz moje brązowe włosy, które odgarnęłam niecierpliwym ruchem.

Nieznajomy patrzył na mnie, a jego oczy miały ten sam kolor, co lód, który przed chwilą zniknął. Wysoki, w ciemnej koszuli i wytartych dżinsach, wyprostowany, taksował mnie wzrok. Moja intuicja podpowiedziała mi jedno: Uciekaj!”. Jako osoba ufająca swojemu przeczuciu, puściłam się biegiem przez park, jasna ścieżka przed moimi oczami zbliżyła się nagle, gdy potknęłam się o jeden z większych kamyków, który jakimś cudem pojawił się na jej środku. Przed upadkiem uratowały mnie czyjeś silne ręce. Obejmowały mnie w pasie, moją twarz od żwiru dzieliły centymetry. Serce biło mi jak oszalałe, w żyłach krążyła adrenalina. Oddychałam ciężko, próbując się uspokoić.

- Puść mnie wyszeptałam. Proszę.

Przygotowałam się na to, że spełni moją prośbę i wyląduję kolanami na żwirze, czułam już te drobinki wbijające się w skórę.

Nic takiego się nie wydarzyło.

Mężczyzna pociągnął mnie do tyłu, aż się wyprostowałam. Twardo oparłam stopy o podłoże, by poczuć się stabilnie. Silne dłonie już mnie nie dotykały, czułam dziwny chłód w miejscach, które dotykały.

Nie odwracając się do szatyna, szepnęłam:

- Dziękuję.

Chciałam odejść, by jak najszybciej wrócić do mojej klitki w starej kamienicy, ale powstrzymała mnie dłoń trzymająca mój nadgarstek.

Zdziwiona, odwróciłam się. Patrzył na mnie, ale jego spojrzenie było łagodniejsze niż to przy fontannie.

- Przepraszam. Jego głos był miły, lekki, męski. Nic się pani nie stało?

- Nie, dziękuję. Pokręciłam przecząco głową.

- Jestem Robert. Wyciągnął ku mnie dłoń.

Patrzyłam na niego przez chwilę, pewna, że to jakiś postęp, że chce mnie skrzywdzić. Uśmiech na jego twarzy sprawił, że to wrażenie zniknęło.

Uścisnęłam ją.

- Irma Wercullosa.

- Miło mi cię poznać, Irmo.

Brzmiał, jakby naprawdę było mu miło. Jakby nie przeszkadzało mu, że widziałam, jak używa swojej mocy.

Dobrze wiedziałam, kim jest.

Mutantem.

Takim samym, jak żyjący w XXVIII wieku we Francji Aleksander Dorumes. On także władał nad lodem i potrafił zamrażać powietrze. Ukrywał się w zakonie na północy kraju, niedaleko Zatoki Biskajskiej, gdzie mógł bez świadków i nieprzyjemnych pytań uczyć się panować nad swoją mocą. Dopóki jakaś wieśniaczka nie zobaczyła go przypadkiem podczas spaceru. By nie mogła zdradzić jego tajemnicy, udusił ją, po czym popełnił samobójstwo, skacząc z klifu.

Każdy Mutant żyjący do końca lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia musiał się ukrywać lub zginąć.

A ja poznałam ich wszystkich.

Stałam z otwartymi ustami, z utkwionym w jednym punkcie spojrzeniem, porażona tą myślą.

Tym właśnie jestem. Wspomnieniem wszystkich Mutantów zaklętym w ciele dziewczyny.

- Czy coś się stało? jakby z oddali dobiegł mnie głos Roberta.

Przeniosłam wzrok na niego.

- Jesteś Mutantem powiedziałam. Jednym z rodu Dorumes.

Patrzył na mnie jak na wariatkę.

- Masz rację, jestem Mutantem, ale nie mam na nazwisko Dorumes. Jestem Robert Drake. Pochodzę z Nowego Jorku, jak cała moja rodzina.

Milczałam. Przyglądał mi się zaintrygowany.

- Kim jesteś?

Uwierzyłbyś, gdybym ci powiedziała?

- Mieszkasz w Akademii, która mieści się za parkiem? spytałam.

- Tak. Dlaczego pytasz?

- Muszę się spotkać z jego dyrektorem.

Przez chwilę się zamyślił.

- Storm zajmuje się nowicjuszami, ale powinna znaleźć dla ciebie chwilę. Za mną, tajemnicza Irmo.

Ruszyłam za nim, czując podenerwowanie. Czy dyrektor amerykańskiej Akademii założonej przez zmarłego niedawno Charlesa Xaviera, opiekuna wszystkich Mutantów,zechce mnie wysłuchać? Czy Storm zdoła mi pomóc w ustaleniu, czy sama jestem Mutantem?


Akademia górowała nade mną, a jej wschodnie wieże rzucały cień na pas idealnie przystrzyżonego trawnika. Budynek z jasnej cegły, z czerwonym dachem, był ogromny. Wpatrzona w niego czułam się malutka. I zdenerwowana jeszcze bardziej.

- Irmo? Robert patrzył na mnie z niepokojem.

Wspięłam się po schodach ku głównemu wejściu. Hol okazał się przestronny, a korytarz szeroki, mieszkańcy bez problemu mogli się nim przemieszczać do innej części budynku.

Ciemne ściany, czerwony dywan na całej długości korytarza kojarzyły mi się z ciepłem, a kominek pod jedną ze ścian z domowym ogniskiem, którego nigdy nie zaznałam.

Ruszyłam za Drake’iem, który prowadził mnie prosto na piętro. Drewniane schody przyjemnie skrzypiały przy każdym moim kroku, poręcz była gładka, moja dłoń z pewnym namaszczeniem dotykała jej powierzchni. Po dotarciu na piętro szatyn poprowadził mnie wzdłuż korytarza ku mahoniowym drzwiom. Zapukał, a zza drzwi dobiegł przyjemny, dźwięczny, kobiecy głos.

- Proszę.

Robert wszedł do środka, ale ja nie poszłam w jego ślady, czekałam na pozwolenie.

- Ororo, spotkałem kogoś w parku. Kogoś, kto bardzo chciał cię poznać. To młoda dziewczyna, ma nadzwyczajną wiedzę. Myślę, że może być jedną z nas.

Usłyszałam szuranie krzesła.

- Zaproś ją do gabinetu.

Drake wyszedł z pokoju z delikatnym uśmiechem na twarzy. Patrzyłam na niego niepewnie.

- Wejdź do środka, Irmo.

Powolnym krokiem przekroczyłam próg i znalazłam się w dużym gabinecie pełnym regałów, książek, segregatorów. Naprzeciwko drzwi stało hebanowe biurko, za nim przez okno można było patrzeć na zadbany ogród pełen krzewów różnego koloru róż. Po prawej stronie, na ścianie wisiał obraz portret profesora Xaviera. Siedział na wózku, z lekkim uśmiechem na ustach dodającym otuchy patrzącemu.

Za biurkiem siedziała ciemnoskóra kobieta w wieku około trzydziestu pięciu lat, jej znakiem rozpoznawczym były białe włosy, mieniące się w świetle słońca.

- Witaj, nieznajoma. Przywitała się ze mną. Jestem…

- Ororo Storm pochodząca z afrykańskiego rodu Setorumi, piąta w rodzinie obdarzona zmutowanym genem.

Kobieta patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Poczułam się głupio pod jej spojrzeniem.

- Przepraszam. Jestem Irma Wercullosa. Jestem… Wydaje mi się, że jestem Mutantem.

- Skąd wiesz o mnie takie rzeczy? zapytała bezbarwnym głosem.

Przez chwilę musiałam zastanowić się nad odpowiedzią.

- Wiem. Po prostu wiem.

- Twierdzi także, że mam francuskie korzenie. Drake śmiał się przez chwilę, jakbym opowiedziała jakiś śmieszny kawał.

- Bo ma pan, panie Drake. Mówiłam poważnym tonem. Pański praprapradziadek przybył do Ameryki, by uniknąć publicznego linczu za stworzenie lodowiska na terenie swojej posiadłości.

Mina mężczyźnie zrzędła.

- Interesujące. Wzrok Storm wciąż był utkwiony w mojej twarzy.

Patrzyłam na nią, zastanawiając się nad tym, o czym myśli.

- Co się tutaj sprowadza? zapytała.

- Jak już mówiłam, chcę wiedzieć, czy jestem Mutantem. Od dziecka wiem rzeczy, które wydarzyły się przed latami. Ja… umiem rozpoznać Mutanta i powiązać go z jego przodkami. Potrafię także wrócić do jego wspomnień. To nie jest normalne. Proszę mi pomóc, pani Storm. Proszę.

Mój głos pod koniec brzmiał błagalnie, ale nie przeszkadzało mi to. Kobieta uśmiechnęła się, wstała z krzesła i podeszła do mnie.

- Bardzo interesujące. Irmo, dlaczego twoje oczy zmieniły kolor z niebieskiego na szary, gdy mówiłaś o moim pochodzeniu i o przodku Roberta?

Zauważyłam to zjawisko kilka lat temu. To był jeden z powodów, dla którego ludzie uważali mnie za dziwadło.

- Wydaje mi się, że to jeden ze skutków mutacji.

Uśmiechnęła się do mnie szerzej i wróciła na swoje miejsce.

- Robercie zwróciła się do mężczyzny. Zaprowadź Irmę do laboratorium, niech doktor Banks pobierze od niej kawałek DNA i znajdzie mutację. Wydaje mi się, że nasza rodzina znowu się powiększy.

Drake skinął głową, a Ororo powróciła do sprawdzania jakiś dokumentów.

- Chodź ze mną.

Opuściliśmy gabinet i udaliśmy się poniżej poziomu ziemi, do piwnicy, gdzie mieściło się laboratorium.

Doktor Branks okazał się Mutantem, jak inni, o wyostrzonych zmysłach, dzięki którym wyłapywał wszelkie zmiany w otoczeniu.

- Jest jedną z nas. Wystarczył mu jeden rzut na mnie, by wydać werdykt. Ale specjalnie dla Storm pobiorę materiał genetyczny.

Zabieg trwał kilka minut, a wyodrębnienie zmutowanego chromosomu jeszcze krócej.

- Posiada swoistą pamięć wewnętrzną zgromadzoną przez tysiące lat przez cywilizację. Doktor spojrzał na mnie, a w jego oczach ujrzałam podziw. Jest największą chodzącą encyklopedią wiedzy współczesnej i przeszłej. No, no, no, to nam się trafił prawdziwy skarb.

Wróciłam z Robertem do gabinetu dyrektora.

- Magneto nie może się o tobie dowiedzieć. Storm przechadzała się po pokoju. Zostaniesz naszym konsultantem, Irmo. Będziesz naszym przenośnym komputerem. Śmieje się. Jesteś niezwykła. Z twoją pomocą mamy szansę uchronić świat przed wojną. Musisz tylko zdecydować, czy chcesz z nami zostać.

Spojrzałam na Roberta, który uśmiechał się do mnie. Tutaj mogłabym wreszcie mieć dom, znaleźć przyjaciół i swoje miejsce na ziemi. Wreszcie mogłabym być komuś potrzebna.

- Zgadzam się. Chcę zostać w Akademii.

Akademia stała się moim domem, a jej mieszkańcy w mniejszym lub większym stopniu przyjaciółmi. Pomagam nowicjuszom w zaaklimatyzowaniu się tutaj, pomagam im odkryć prawdę o sobie.

Wciąż pozostaję tajną bronią Storm, Magneto nie ma pojęcia o moim istnieniu.

Nie opuszczam murów Akademii, ale nie przeszkadza mi to. Stąd mogę pomagać, jak tylko umiem.

Wiem, że być może przyjdzie mi zapłacić wysoką cenę za tą decyzję, ale nie żałuję jej.

Wreszcie jestem szczęśliwa.


Na wybór zwycięskiej pracy macie kolejne dwa tygodnie, bo widząc po ilościach komentarzy pod ostatnim rozdziałem, widzę że jesteście mało aktywni...